Asti pisze:No tak, ale na czymś Guru Rimpocze oparł swoje nauki o Schronieniu, zakładam, że na gruntownej wiedzy buddyjskiej
No tak, ale poprzestając na takim stwierdzeniu nie da się przedyskutować żadnego tekstu napisanego przez nauczyciela.
Odniosłam to zdanie nieco żartobliwie do poprzedniego
:
Asti pisze:Relatywizować można w nieskończoność
Relatywizacja jest w końcu specjalnością na wskroś buddyjską i bez uwzględnienia wiedzy o związkach i zależnościach nie da się wiele o potrzebie „odcinania i unikania” powiedzieć.
Asti, dla mnie sprawa jest prosta. Gdyby Schronienie zawsze i wszędzie działało niezależnie od wpływów zewnętrznych i niezależnie od tego, co zrobi buddysta, to mielibyśmy raczej do czynienia z jakimś rodzajem magii, a nie buddyzmem. Trzeba po prostu o ciągłość związku z Buddą, Dharmą i Sanghą dbać, jeśli wydaje się on bezcenny i nie do zastąpienia, nie ma innego wyjścia.
Nie widzę również nic szczególnego w „odcinaniu się i unikaniu”, dla mnie są to normalne procedury stosowane w różnych sytuacjach życiowych. Kto powiedział, że trzeba uczestniczyć we wszystkim, co życie przed nos wciśnie, albo pięknie się temu ukłonić i z wdziękiem odejść tylko dlatego, że jest się buddystą? Buddyści też dokonują wyborów zgodnie z tym, co im odpowiada i też próbują siebie chronić przed tym, co nie pozostaje w zgodzie z ich światopoglądem. Czy mają prawo „odciąć się” od niebuddysty? Dla mnie jest jasne, że jest to wręcz konieczność , jeśli nie potrafią w konkretnej sytuacji zrobić niczego innego, by uchronić siebie i innych przed konsekwencją czynów, które opóźnią rozwój, albo go wręcz uniemożliwią – rozwój jest tu przecież priorytetem. Jeśli "odcięcie" jest niemożliwe na poziomie fizycznym, to daje się wykonać w jakiś sposób na poziomie mentalnym i nie musi wcale polegać na dawaniu do zrozumienia komuś, że jest gorszy, bo przecież nie o to chodzi.
I nie uwierzę, że tego typu motywacje (chcę się rozwijać, chcę ćwiczyć paramity, nie jestem w stanie w tej konkretnej sytuacji zrobić nic pożyteczniejszego ponad „odcięcie i uniknięcie”, bo każdy mój ruch w tym momencie przyniesie i mnie i drugiemu człowiekowi więcej szkody, niż pożytku) mogą komukolwiek w ogóle zaszkodzić. Pomiędzy medytującym buddystą i jego otoczeniem dochodzi do pewnych szczególnych sprzężeń, o których trudno jest powiedzieć, że skrzywdzą kogokolwiek, nawet gdy na poziomie zewnętrznym dojdzie do nieprzyjemnych sytuacji związanych z „odcięciem się czy uniknięciem”. Byłoby przecież dość absurdalne, gdyby z dobrą intencją wykonywane działania miały zasiać cierpienie. Byłoby również dość absurdalne, gdyby nieustanne przyjmowanie Schronienia miało zaowocować chęcią uczynienia komuś krzywdy. Jednak zgodzę się, że na pewnym etapie rozwoju może zadziałać bardzo silnie tzw. stara karma, czy też po prostu cudza karma i wywołać cierpienie. Odnosić wszelkie przejawy cierpienia wokół wyłącznie do własnych działań jako ich przyczyny to gruba przesada.
Oczywiście, że nauki Guru Rinpocze osadzone były w konkretnych realiach społecznych i politycznych, a język w jakiś sposób te realia odzwierciedlał. Były to czasy pierwszych prób buddyzacji Tybetu, a atmosfera do złudzenia przypominała tą, która towarzyszyła chrystianizacji naszego kraju w średniowieczu. Jednak, niezależnie od użytych słów (niebuddysta, heretyk) nauki te przekazują bardzo ważną ponadczasową prawdę: rozwój jest możliwy wyłącznie dzięki nagromadzeniu dobrych wrażeń, bo to one prowadzą ku oświeceniu. Obecność osób, które wiedzą to samo, których bliskość powoduje wzmocnienie pozytywnych działań i przybliżenie się do własnych doskonałych właściwości jest buddyście bardzo potrzebna, natomiast do niczego, z buddyjskiego punktu widzenia, nie wydaje się być przydatne przebywanie praktykującego buddysty w miejscu, w którym wzmocni on jedynie swoje słabe strony, poczuje się źle i niepewnie z własną buddyjską wiedzą.
Mam nadzieję, że swój punkt widzenia tym razem wyjaśniłam na tyle dokładnie, że nie będą potrzebne dodatkowe appendyksy
Pozdrawiam, gt