Witam wszystkich serdecznie.
Bardzo dziękuję wszystkim uczestnikom tej dyskusji za dużą wiedzę i naukę, którą mogłem z niej uzyskać.
Na książkę "Diamentowe ostrze" natrafiałem kilkukrotnie w ciągu ostatnich parunastu miesięcy, ostatni raz podczas wyprzedarzy na stronach wydawnictwa Czerwony Słoń - wtedy też postanowiłem ją kupić przy okazji innych zakupów (książka z przepisami z tofu
). Zanim więcej o książce, może parę słów o sobie, bo to pierwszy mój post tutaj.
Nie jestem buddystą, nie praktykuję regularnie żadnej buddyjskiej medytacji, natomiast od dłuższego czasu buddyzm "flirtuje" ze mną na różne sposoby, skłaniając do pogłębiania wiedzy na jego temat i kontaktów z nim i jego przejawami. Nieobcy jest mi natomiast trening uważności i medytacja w duchu psychologii zorientowanej na proces oraz w zachodnim ujęciu (np. Jon Kabat-Zinn), korzystających przecież z technik medytacyjnych Wschodu czy technik szamańskich. Ostatnio natrafiłem na pisma Thich Nhat Hanha, które dość dobrze w tym kontekście mi "podchodzą" (pewnie niektórzy z uczestników tego forum powiedzą, że to i tak wpisuje się w to "zachodnie ujęcie"
). Tyle kontekstu na mój temat.
Wracając do Roacha. Przeczytałem do tej pory ok. 100 stron książki i jestem w rozdziale szóstym, na chwilę przed mitycznym rozdziałem siódmym. "Diamentowe ostrze" wzbudziło we mnie mieszane uczucia - i piszę tu o samej treści, ponieważ do wczoraj o autorze nie wiedziałem nic poza notką na okładce.
Po pierwsze, irytują "amerykanizmy" i styl książki, analogiczne do różnego rodzaju poradników amerykańskich - z najprostszych przykładów streszczanie treści rozdziału zarówno w ostatnim akapicie tego rozdziału jak i w pierwszym akapicie rozdziału następnego. Ale chyba nie powinienem się czepiać, skoro jest to amerykański poradnik
Po drugie, "Diamentowe ostrze" jest ciekawe w najprostszy, prozaiczny sposób ciekawej lektury - komentarze do Diamentowej Sutry przetykane opisami świata handlu diamentami są interesujące czysto poznawczo. Pytanie, czy są prawdziwe (o tym za chwilę).
Po trzecie, książka już do tej pory na parę rzeczy otworzyła mi oczy, głównie w kontekście dużej korporacji, w której pracuję i zmian, które się w niej dokonują w związku z kryzysem. I nie chodzi tu o to, że zasady prowadzenia biznesu opisywane przez Roacha są dla mnie nowe czy odkrywcze (piszę o tym w kontekście wielokrotnie powracającego w tej dyskusji wątku, że Roach nie pisze nic nowego i że każda świadoma osoba wie, że tak właśnie powinno się robić biznes); inaczej: są, ale nie dlatego, że do tej pory prowadziłem biznes inaczej, tylko dlatego, że jako młody, szeregowy pracownik korporacji (to moja pierwsza praca na etat) nigdy do tej pory nie zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób sam prowadziłbym biznes czy jak powinien być prowadzony. Dzięki tej książce zrozumiałem np. różnice w klimacie w pracy przed i w trakcie kryzysu i z czego one wynikają. Widzę np., jak różniłyby się od obecnych rozmowy z pracownikami n/t cięcia premii czy możliwości wprowadzenia 60% pensji 'postojowych', gdyby były prowadzone z pozycji i ze świadomością szczodrości a nie strachu o jutro swoje i przedsiębiorstwa. I już teraz, nawet nie ukończywszy książki chciałbym, żeby niektórzy moi przełożeni ją przeczytali (zastanawiałem się nawet nad anonimowym podrzuceniem kopii jednemu czy drugiemu - czy to się liczy jako szerzenie Dharmy?
Po czwarte. Lektura "Diamentowego ostrza" zaczęła z czasem budzić we mnie nieprzyjemne uczucie - intuicyjny brak zaufania do autora, poczucie bycia w jakiś sposób zwodzonym, karmionym niedopowiedzeniami. Być może ze względu na ezgotykę opisywanego świata handlu diamentami, być może przez szczególną zbieżność nazw i tematów (Diamentowa Sutra vs zajęcie autora, na podstawie którego tłumaczy on tekst sutry) - w każdym razie miałem rosnące wrażenie nierzeczywistości, nieautentyczności czytanego tekstu (nie w sensie jego nieistnienia
tylko w sensie jego nieautentyczności, braku pokrycia w "uzgodnionej rzeczywistości"). Zacząłem nawet podejrzewać jakiegoś rodzaju "mit założeniowy", którego przykładem choćby castanediański Don Juan Matus czy Anastazja Władimira Megrego - chodzi mi o sytuację, w której autor chce podzielić się jakimś szczególnym wglądem z czytelnikami, ale z różnych powodów nie robi tego osobiście, tylko wtłacza swe przemyślenia i wizje w usta wymyślonej postaci, będącej jakimś rodzajem wyższego autorytetu (szaman, istota oświecona itp.) - i to skłoniło mnie do przeszperania internetu.
I o ile omawiana przez Roacha Diamentowa Sutra faktycznie istnieje
to w sprawie samego autora znalazłem wiele kontrowersji - najjaskrawszy przykład na cytowanej już stronie diamond-cutter.org. Począwszy od niejasnego przebiegu jego kariery (pomiędzy latami 70'tymi a 90'tymi rzekomo jednocześnie uczył się w New Jersey, sprzedawał diamenty i studiował w Indiach) po ostatnie pytania związane z jego statusem mnicha i związkiem z kobietą, a przede wszystkim jego stosunek i wyjaśnienia bądź ich brak - to wszystko czyni z niego w moich oczach postać mało wiarygodną. Pozwala mi również przypuszczać, że zgodnie z moją intuicją część książki "Diamentowe ostrze" może być - powiedzmy - rzeczywistością nagiętą do kształtu pasującego do całości wywodu (w takim sensie, że np. nie wszystkie opisywane przez niego z pierwszej osoby anegdoty ze świata diamentów były faktycznie jego udziałem). Ale przecież forma to jedno a treść to drugie.
Stąd też moja obecność tutaj i lektura niniejszego wątku. Bo przecież każdy może zbłądzić i popełniać błędy, nawet zwariować - nie musi przekreślać to jednak jego wcześniejszych dokonań. Szukałem więc przede wszystkim odpowiedzi na proste pytanie:
czy to, co Roach napisał w "Diamentowym ostrzu" zgodne jest w swej podstawowej wykładni z naukami Buddy (z uwzględnieniem uogólnień, koniecznych być może w przypadku pisania dla osób, które z buddyzmem wcześniej nie miały styczności)?
Dla jasności: niezależnie od odpowiedzi książkę doczytam do końca. Moje pytanie nie ma służyć zdyskredytowaniu Roacha jako autora czy też samej książki, bo tak jak już pisałem już teraz znalazłem w niej wartościowe dla mnie fragmenty (nota bene pokrywajace się z naukami innych tradycji, np. Huny - w sensie uważności na intencję, z którą czynimy każdą najmniejszą rzecz); pytanie dotyczyło tylko tego, czy faktycznie nauki te należy traktować jak "buddyzm", czy może raczej autor posłużył się "buddyzmem" jako chwytnym słowem-kluczem, a tak naprawdę wykłada zupełnie coś innego.
Jeśli dobrze zrozumiałem Wasze odpowiedzi, to tak - treść książki nie stoi w jakiejś zasadniczej kontrze do ogólnie przyjętych interpretacji Diamentowej Sutry czy buddyzmu jako takiego. (Poprawcie mnie proszę, jeśli jednak źle zrozumiałem - oczywiście jeśli ktoś z Was będzie chciał dodać od siebie jakiś komentarz w świetle tego, co napisałem powyżej, to z chęcią i wdzięcznością uważnie go przeczytam).
I jeszcze tylko na koniec uwaga, bo w dyskusji były różne podobne pytania; mam wrażenie, że być może jestem dobrym 'targetem' dla tej książki: osobą, która coś-tam o buddyźmie wie, parę książek przeczytała (bardziej tych popularnych), która chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej n/t buddyzmu i tego jak to może działać w codziennym życiu i otoczeniu, które zna, czyli w dużej współczesnej korporacji. Być może dzięki zrozumieniu - na razie na poziomie umysłowym, nie wglądu - pojęć pustki i karmy łatwiej będzie mi zagłębić się w dalsze studiowanie nauk buddyjskich, może zawitam wreszcie do jakiegoś ośrodka; w każdym razie na pewno mam taką ochotę i potrzebę
Pozdrawiam serdecznie,
Aleksander